Anna Dąbrowska – prezeska Stowarzyszenia Homo Faber, Latająca Animatorka Kultury Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”
Przemyśl TO!
W dniach 23 – 27 stycznia w Narodnym Domu Ukraińskim w Przemyślu odbyły się warsztaty medialno-obywatelskie Polska Lab. Ich efektem są 2 krótkie filmy stworzone przez młodych przemyślan – Ukraińców i Polaków. Oba, rysunkowy i dokumentalny, dotyczą tożsamości Przemyśla.
O sytuacji w Przemyślu mówią dziś ważni ludzie – prezydent, działacze organizacji, czasem ktoś z władz państwowych, także dziennikarze i publicyści. Wypowiadają się w imieniu różnych grup, stawiając je w opozycji. Zawsze w tym opisie są Polacy kontra Ukraińcy. Rzadko daje się głos samym mieszkańcom. Tym młodym, żyjącym na co dzień w dwukulturowym świecie właściwie nigdy. Wspólnie z Towarzystwem Inicjatyw Twórczych „ę” postanowiliśmy to zmienić. Efektem naszej pracy są dwie filmowe produkcje stworzone przez młodych przemyślan o ukraińskiej i polskiej tożsamości.
Przemyśl to 65-tysięczne miasto leżące tuż przy polsko-ukraińskiej granicy. W mieście, poza polską, żyje także nieduża społeczność mniejszości ukraińskiej – ok. 2500 osób. Ostatnio o Przemyślu stało się głośno za sprawą wzrostu nastrojów antyukraińskich i ksenofobicznych. Nie jest dobrze. W samym tylko 2016 roku doszło do kilku przykrych wydarzeń, począwszy od nienawistnych haseł na murach, przez niszczenie nagrobków i upamiętnień na cmentarzach Podkarpacia, aż po agresywną napaść na religijną procesję w czerwcu. Od tego czasu społeczność miasta jest coraz bardziej podzielona. Osoby z mniejszości czują się zastraszone i osamotnione, nie wprost odmawiają z nimi współpracy zarówno instytucje publiczne jak i organizacje pozarządowe działające w mieście. Ta sytuacja jest szczególnie trudna dla młodych obywateli Polski narodowości ukraińskiej.
Przemyśl to średniej wielkości miasto z nieprzepracowaną historią pogranicza. Idealne, by wyrosła na nim niczym nieskrępowana mowa nienawiści. I wyrosła. Dawno temu. Jest tak powszechnie obecna, że nikt jej już nie zauważa. Mowa nienawiści dnia codziennego. Zaszyta w miasto niczym esperal – pozorne lekarstwo na zło.
***
Na początku byłyśmy we dwie, Karolina i ja. Karolina – kulturoznawczyni, menadżerka kultury, animatorka kulturalna… Karolina to kultura, a w tej kulturze film. Projekt Polska Lab to jej wielkie nowe wyzwanie.
Ja – animatorka społeczna, trenerka praw człowieka, pracująca z migrantami, zbierająca historie mniejszości. Ja to tożsamość, otwarte na oścież pytanie „kim jesteś?”. Polska Lab to nie był mój pierwszy raz w Przemyślu.
Potem dołączyła do nas Marta Stróżycka, specjalistka od filmów animowanych, reżyserka, autorka animacji, producentka, która w małym pomieszczeniu Narodnego Domu w kilka chwil stworzyła studio animacji. I mimo, że sytuacja wcale tego nie wymagała, wchodziliśmy tam zawsze z powagą i mówiliśmy nabożnym szeptem zerkając z zachwytem na kolorowe kredki, kartki, pluszowe kuleczki, wycięte z papieru ręce i twarze…
I Bartek Żmuda, reżyser filmów fabularnych, dokumentalista, który spotkanie z uczestnikami warsztatów zaczął od prośby, by każdy opowiedział, co w sobie lubi a czego nie. I my mu to wszystko od razu opowiedzieliśmy. Potem Bartek wraz ze swoją grupą znikał z Narodnego Domu na długie godziny. Przychodzili o zmierzchu zmarznięci, by po chwili z kubkami z gorącą herbatą siedzieć przy komputerach i wsłuchiwać się w opowieści. Fragmenty przepisanych historii, pociętych na wąskie paski układały się potem na skrawkach podłogi.
Na kilka godzin odwiedziła nas też Joanna Grabarczyk. Z wielkim ostrzeżeniem. Po jej warsztatach zmieniliśmy hasła do swoich kont na portalach społecznościowych. Dotarło też do nas, że język bywa zły, choć to przecież wiedzieliśmy już wcześniej, i że warto na niego reagować. Nie milczeć.
W podróży po przemyskich zakamarkach pamięci i tożsamości towarzyszył nam Igor Horków, gospodarz w Narodnym Domu, członek Związku Ukraińców w Polsce, dobry obserwator rzeczywistości o niesamowitym zmyśle komentatorskim, który kilka lat temu przyjechał do Przemyśla. Człowiek idei.
***
Nie od razu były filmy. Najpierw były rozmowy. Mówienie i słuchanie. Milczenie też.
***
Wieloletnia praca z „trudną pamięcią” podpowiadała, że interwencja z zewnątrz może się udać tylko po spełnieniu kilku ważnych przesłanek. Pierwszą, najtrudniejszą dla obu stron, jest czas.
Praca nad zmianą trwa lata. To truizm, tak często powtarzany, że aż nie do uwierzenia. Poddajemy się czasem iluzji, że „projekt” – to dumne, nie nowe już słowo, to klucz do lokalnej szczęśliwości. „Projektem” zasila się wątłą tkankę społeczną a ta, w przypływie nagłego aktywizmu w przeciągu dwóch tygodni zmienia się na zawsze. Rozpieszczeni światem „na już”, gdzie efekt naszego działania pojawia się w czasie rzeczywistym po kilku sekundach, zapominamy, że wciąż są takie dziedziny życia, w których niczego nie da się dokonać w kilka dni, tygodni czy miesięcy, że na efekt swojej ciężkiej, trudnej także emocjonalnie pracy będziemy musieli poczekać wiele lat, a mimo to być może nie zobaczymy go na własne oczy. Nie będzie też laurów, medali zasługi ani salwy honorowej. I że w związku z tą trudną prawdą warto znajdować gratyfikację w drobnych na pozór, błahych, prostych gestach codzienności – wspólnym obiedzie, uśmiechu, opowiadanych mimochodem historiach…
Zmiana świata, także tego lokalnego, nie odbywa się szybko. Czasem nie odbywa się wcale. Mimo, że włożymy w nią całe swoje wielkie pozarządowe serce. W przypadku tak trudnym jak wieloletnie zaniedbania, nieprzepracowane lęki, lata dziedziczenia krzywdzących stereotypów, budowania na uprzedzeniach lokalnej polityki trzeba a priori założyć, że to praca na dziesięciolecia. więc „projekt” ten czy inny będzie tylko kolejnym kamykiem w serii działań. Ważne, żeby wpisywał się w jakiś szerszy plan. Ważne, aby dobrze go tam umieścić, aby był zgodny z potrzebami, zaaplikowany w odpowiednim momencie.
A propos potrzeb – lista zwykle jest długa. Długa była lista uszczerbków rzeczywistości, którą wspólnie z młodszymi i starszymi przemyślanami zrobiłyśmy. Interesowała nas przestrzeń, stąd pomysł, aby to ona podyktowała nam opowieści o ciemnych stronach miasta. Mentalna mapa to symboliczny zapis, jak określona grupa ludzi widzi swoje miasto w ogóle, jakie punkty są dla niej w przestrzeni ważne, a które pomija, które istnieją jedynie jako puste, plamy bez treści.
Mapy są dwie – stworzyły je dwa pokolenia przemyskich Ukraińców. Oczywiście w wielu punktach są zbieżne, wiele je jednak różni. Ciekawe, że dla młodych szczególnie ważne okazało się zaznaczenie swoich domów, bardzo precyzyjne określenie siebie w tej przestrzeni. Starsi myślą instytucjonalnie, często kolektywnie, młodzi chętnie opowiadali zaś o swoich ścieżkach i trasach. Niemniej lista była zbieżna co do problemów, ale ich atrybuty były różne (antyukraińskie graffiti w przypadku młodzieży i dyskryminacyjne zachowania w pracy w przypadku dorosłych).
Tu dochodzimy do kluczowego aspektu zbudowanych przez nas warsztatów – praca z obu grupami.
Zwykle pracuje się z jedną grupą – bezpośrednimi uczestnikami, tymi, dla których dane działanie zostało zaprojektowane, czyli na przykład z dziećmi. To one eksplorują historię swojej miejscowości, a potem za pomocą nowych, modnych technik przekładają ją na swój język i udostępniają nowym zwiedzającym. Jeśli pojawiają się jacyś dorośli to albo w roli świadków historii (pokolenie dziadków), albo w roli gości zaproszonych na oglądanie efektu końcowego (pokolenie rodziców). Z doświadczenia wiem jednak, że praca z dziećmi, zwłaszcza w obszarze pamięci, tożsamości, to ostatecznie zawsze praca z całą społecznością. Dzieci grają tu rolę pośredników, kursują między warsztatami a domem niosąc treści, komentarze i opinie. Głosy dorosłych słyszę w ich ustach, kiedy po kilku dniach, tygodniu wracają na zajęcia.
W Przemyślu od razu było jasne, że szkoda czasu na pośredniczenie, że warto od razu wejść w dialog z dwoma grupami, że tylko wielogłos da nam obraz tego, jak faktycznie jest.
Trudnością jest zawsze to, że nie pracujemy u siebie, że jesteśmy spadochroniarzami. Zjawiamy się w danym miejscu, odprawiamy swoje czary i ruszamy dalej. Często nie bierzemy odpowiedzialności ani za ludzi, ani za efekt. Jasne, czasem po prostu nie da się inaczej – mamy dwa, trzy dni, i albo wesprzemy dany proces najlepiej jak umiemy, albo wcale. Spadochroniarstwo ma swoje wady i niewątpliwe zalety. Do tych drugich należy zwłaszcza świeży ogląd i doświadczenie wyniesione z innych miejsc. Nieskrępowane zadawanie pytań o rzeczy wydawałoby się oczywiste, co czasem prowadzi do nowych konkluzji i wniosków. I niepowiązanie z lokalnym światem zależności.
Potrafimy też zrobić show. A to nie zawsze jest „in plus”. Bo wszystko co po show wydaje się miałkie, marne i niewarte uwagi. Tym samym trudne dla lokalnych animatorów od lat mierzących się z pogmatwaną materią lokalnej pamięci. Taka niedźwiedzia przysługa. Pozostaje też kwestia odpowiedzialności za zaaplikowane warsztaty, pomysły, kierunki i tematy. Czasem znamy się tak krótko i słabo, że nie umiemy odgadnąć, co zaboli i czego dotykać wciąż jeszcze nie można.
Nie zawsze listy na plus i minus się równoważą.
To, czego z pewnością możemy się spodziewać to pytania o nas – kim jesteśmy?
Dawno temu, przy okazji opracowywania żydowskich historii w różnych małych miasteczkach Lubelszczyzny, musiałam się tłumaczyć, że nie jestem żydówką. Dziś pytanie o tożsamość i sens znów wraca. Tym razem w zakłopotanie wprawiam ludzi tłumacząc, że nie jestem Ukrainką, że nie mam ukraińskich przodków i nie mówię w tym języku. Założenie tych pytań jest bowiem takie, że skoro ukraińska historia to ukraińska tożsamość.
Odpowiem najprościej – ukraińska historia Przemyśla to część polskiej historii. Mniejszościowe narracje to ważna część narracji tego kraju. Ważna dla mnie.
Tak samo jak historia polskich żydów to część polskiej historii. Skoro tak, mam prawo o nią pytać, eksplorować, opisywać.
I ostatnie wielkie wyzwanie – jak zaufać? Jak zdobyć zaufanie? Jak zobaczyć świat cudzymi oczami.
Trzeba słuchać. Słuchać i nie interpretować od razu. Spróbować usłyszeć, co ludzie chcą ci powiedzieć. Nie dokładać do słów więcej niż one w sobie mieszczą. A jednocześnie wyłapywać ciszę między nimi, pozornie gładką powierzchnię … Czasem ludzie nie umieją od razu nazwać tego, co widzą, co czują, czego doświadczają. Zwłaszcza jeśli mają 15 lat.
***
„Dzieci nie potrafią wyrażać emocji słowami. Nie znają jeszcze leczniczej mocy słów. Dzieci się miotają w rozpaczy, duszą się strachem, dławią się łzami, życie psychiczne jest dla nich żywiołem o wiele bardziej niż dla dorosłych, którzy już mają jakieś punkty odniesienia, jakieś uniwersum. Dziecięca przestrzeń poznania jest ciasna i gdy wypełni ją opresja, dziecko jest jak w żelaznej obręczy – nie ma dokąd uciec.” – pisze w swojej przejmującej książce Anna Janko. „Mała zagłada” odwołuje się do pacyfikacji wsi Sochy na Zamojszczyźnie. Jedną z niewielu osób, której udaje się przeżyć jest matka autorki. „Mała zagłada” to retrospektywa rodzinnego lęku, wnikliwe, bolesne wielokrotne odtwarzanie jednego czerwcowego dnia sprzed ponad siedemdziesięciu laty, to wreszcie przyglądanie się, jak zespół stresu pourazowego dotyka kolejnych pokoleń. W centrum rozważań Janko stawia dzieci – te, które przeżyły masakrę jak i te które później, tak ja ona, mierzyły się z dawnymi emocjami swoich rodziców. Miarą leku jest między innymi brak słów na opisanie lęku.
Oczywiście skala dramatu okupacyjnych Soch i współczesnego Przemyśla jest zupełnie nieprzystająca. Zestawiam jednak, nie bez obaw, te dwie rzeczywistości właśnie ze względu na podobne w moim odczuciu, doznawanie lęku i jego konsekwencje w życiu dzieci. Lęk młodych przemyślan nie zrodził się w czerwcu zeszłego roku, to lęk dziedziczony. Ważna jest w tym także topografia – zarówno Sochy jak i Przemyśl to jednak peryferia, z których głos rzadko ma szansę w pełni wybrzmieć i dolecieć do powszechnej świadomości. Pacyfikacja Soch to wciąż mało znane wydarzenie historyczne także ze względu na nieobecność, o czym pisało wielu recenzentów książki Janko, wiejskiego dyskursu czasów okupacji. Z kolei Przemyśl to wielka nieobecność miejskiego dyskursu ukraińskiego w polskiej narracji historycznej, w której wciąż dominują łemkowskie fotografie Reinfussa i opisy nadbużańskich wsi.
Jeden i drugi głos wciąż jest mało znany ze względu na pochodzenie. Wróćmy do opisu lęku: „Dzieci nie potrafią wyrażać emocji słowami…”.
Na warsztatach w Przemyślu młodsi uczestnicy wybrali film rysunkowy. Sami tak zadecydowali. Operują obrazkiem, kształtem, barwą, ustawieniem przedmiotów, natężeniem ruchu. Nie słowem jako takim. Opowieść mieści się w kilku slajdach z wyobraźni. Nie z rzeczywistości. Dzieci opowiadają cudze historie, zasłyszane, tak jak je zapamiętali. Odtwarzają obrazy ze swojej głowy. Słowa są ułomne i niepełne. Opowieść operuje tym, co da się pokazać i usłyszeć. Nie nazywa się emocji. Są tylko fakty. To i to. A potem było to i to. To co widzimy jest jednak tak sugestywne, że nie mamy złudzeń, o czym są te historie, co je uruchamia i kondensuje. Dzieci opowiadają o opresji.
To nie są dziecięce opowieści. Nie z dziecięcego świata wyobrażeń, a z dorosłego świata wykluczeń. Nie dobro tu zwycięża i nie bohater, któremu dobrze życzymy. Wygrywa tu brutalna siła. Wygrywa zło. I nic się nie dzieje. Czasem mamy wobec zła jakieś strategie, a czasem dławi nas tak bardzo, że milczymy. Dużo jest ciszy w tym, co mówią dzieci.
Strach mieści się w 3 minutach i 33 sekundach. Po minucie na każdą z wielkich traum. Po minucie na każdy z dziecięcych strachów. Po minucie na każde wielkie zło. Wszystko zamyka się w pudełku z kredkami.
***
„Jan” nie chciał być na zdjęciach dokumentujących warsztaty. Prosił, żeby nie pokazywać go w internecie. Swój film podpisał pseudonimem.
„Jan” to ten chłopiec, który podczas procesji szedł z przodu. Ten sam, który opowiedział mi o tym, co poczuł, jak zobaczył grupę łysych, agresywnych, krzyczących mężczyzn. „Ugięły się pode mną kolana” – to zdanie zostanie już we mnie na zawsze.
Potem, kiedy po raz kolejny odtwarzałam nagrany z procesji film, widziałam już tylko „Jana”. Jak idzie.
„Jan” ma 15 lat. I codziennie zmaga się ze strachem sprzed pół roku.
Historia „Jana” to ta o utraconym niebie. Jej bohater nosi białą wyszywaną koszulę. Taką, w której „Jan” nie może pokazać się na mieście.
***